Między lekcją z Robertem a 11:15 drukuję na Lipowej co się da przed spotkaniem z WO. Tzn. pracę w wersji obecnej, załączniki, plik z rzeczami do zrobienia i bibliografię jakąś roboczą. Oraz cały wachlarz oświadczeń wszelakich i innej biurokracji okołomgr. Jedyne 20 PLN.
Gdy docieram do IFK okazuje się, że promotor zabalieł. W braku laku ląduję więc w bibliotece: wypisuję i wręczam pani Basi tonę rewersów, a ona obiecuje, że pan Lech na pewno mi pomoże. Pan Lech przychodzi i krzyczy, że nie napisałam analizy, demonstracyjnie ignorując złożone przeze mnie rewersy. Oglądam Meandry (1993, 1994, 1995, 2004, 2005, 2006), zakładam w nich to i owo, a zwłaszcza owo. Dokazujemy z panem Lechem jak sztubaki, czytając na głos abecadło i wdając się w dyskusje o tym, dlaczego moja praca złą mgr jest / będzie, i jakim czynnościom w pierwszej kolejności oddać się powinnam, a którym wręcz przeciwnie. Siedzę tam w sumie do 15:30, potem lecę w popłochu do domu na francuski i wieczorem porządkuję plik kserówek. Na samym wierzchu tekst Wolickiego "choroba psychiczna niewolnika jako wada w świetle handlowym"... uch....do złudzenia przypomina to opis maniakalnych zakupów pani Jamison w "Niespokojnym umyśle".
Czy proporcje potrzebnego do niepotrzebnego wyjdą chociaż pół na pół?
I dlaczego po takich wybrykach zostaje mi potem - niesmak i wstyd?
Trudna ta lekcja pokory. Cholernie trudna. Nie ma to jak być wariatem.
czwartek, 5 marca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz